poniedziałek, 9 listopada 2015

Strachy

Pozew poszedł. Rozwód opłacony z góry. Pojawia się trzęsawka.
No bo dziwnie będzie. Bo nie żyjemy jak pies z kotem. Rozmawiamy normalnie. Nie drzemy kotów.
Nie wiem na ile jest to spowodowane moim współuzależnieniem i lękiem przed postawieniem się, przed brakiem akceptacji? W ogóle lękiem....
Czy to może moja wdzięczność za Kacpra? Nie potrafię go (męża) nienawidzić. Nie potrafię być złośliwa, mścić się, knuć, dokuczać bo dominującym uczuciem jest jednak wdzięczność. Mógł nie zgodzić się na In Vitro. Mógł powiedzieć, że nie będzie spuszczał się w pojemnik. Przecież wielu mężczyzn tchórzy. On to zrobił. I jest Kacper.
Ta świadomość nie opuszcza mnie nawet przez minutę. Gdy patrzę na synka wiem, że gdyby nie mąż nie byłoby go.
Długo walczyłam z tym uczuciem. No bo przecież skoro jestem wdzięczna, to nie powinnam się rozwodzić? Może nie powinnam wcale odchodzić?
Już nie walczę. Wdzięczność to dobre uczucie. Niech jest i niech zostanie. Jednak na samej wdzięczności nie da się budować rodziny, miłości, zaufania, więzi. 
Pojawia się poczucie winy. Może mogłam się bardziej starać? Może mogłam zrobić coś, żeby uratować to małżeństwo?
Ale przecież całe 10 lat się starałam. Zatraciłam siebie. Żyłam NIM i jego potrzebami. Przecież to mój organizm nie miał już sił, determinacji starczyłoby chyba jeszcze na trochę.
Wyeksploatowałam się. Tak powiedział mi już jakiś czas temu psychoterapeuta u którego byłam tylko jeden raz. Trafił w sedno.
Muszę żyć, muszę mieć siłę. Przecież to moje życie, drugiego nie będę miała...
Chcę być szczęśliwa, to moje prawo.
Poczucie winy..... pozwalam mu odejść. Nie jest mi potrzebne. Nie powinno go tu być.
Strach.
Że nie dam rady. Że ulegnę. Że WYSOKI SĄD powie "proszę spróbować". A ja nie chcę już próbować. Podjęłam decyzję która nie była łatwa. Kosztowała dużo siły i zdrowia.
Nie chcę strachu. Niech odejdzie.
Duma?
Że jednak dałam radę tak daleko zajść. Ja - współuzależniona do bólu. Mistrzyni wyparcia. Cierpiętnica od urodzenia. Taka jak moja mama.
Podniecenie.
Jak to będzie odzyskać wolność? Odzyskać siebie?
W sobotę byłam SAMA w kinie.
Co za uczucie!!!! Jarałam się tym jak głupia. Było mi zajebiście dobrze w swoim towarzystwie. Nie czułam żadnego skrępowania ani wstydu. Same pozytywne emocje. Mimo, że film raczej ciężki.
Nie wstydziłam się popłakać.


środa, 28 października 2015

Gdy całe życie jest kłamstwem.

Żyjąc w rodzinie, gdzie problemem jest alkoholizm musimy się dostosować. Innego wyjścia nie ma. Codzienność jest tak wypaczona, że gdybyśmy nie stosowali pewnych sztuczek najpewniej oszalelibyśmy, albo popadli w depresję która mogłaby doprowadzić do samobójstwa.
Moja mama na przykład nauczyła się przeinaczać prawdę.
"Tata nie jest alkoholikiem, alkoholicy siedzą na krawężnikach i chleją denaturat" -prawda mamy
Ojciec jest alkoholikiem. Kilka razy stracił pracę przez picie. Pił do nieprzytomności, nie potrafił przestać. Wpadał w miesięczne ciągi które kończyły się delirką - moja prawda
"Taka nigdy was nie uderzył, nigdy nie zrobiłby nam krzywdy"-prawda mamy
Ojciec często wykręcał nam ręce i popychał, kiedy próbowaliśmy powstrzymać go przed piciem - moja prawda
"Nie było tak źle, inni mieli gorzej" - prawda mamy
Nie wiem jak mają (mieli) inni, możliwe że gorzej ale u nas też było źle. Ojciec pił, często przepijał całą wypłatę a wtedy nie było co do garnka włożyć, były częste awantury które ciągnęły się do nocy, my (ja i rodzeństwo) byliśmy świadkami, bo mieliśmy tylko jeden pokój. Warunki mieszkaniowe były fatalne, wokół melina pełna pijaków, brak kasy na zmianę mieszkania, brak chęci ze strony ojca, żeby cokolwiek zmienić. Matka była tak zmęczona opieką nad mężem alkoholikiem, ciągłą frustracją, obowiązkami domowymi i swoją ciężką pracą zawodową, że nie miała już siły na nic innego. Nie było mowy o jakiejkolwiek zabawie, spacerze, czy wygłupach - moja prawda.
To są poważne kłamstwa. W które wierzyłam. Gdzieś w środku czułam niepokój, napięcie, złość, strach i niemoc ale myślałam, że to ze mną jest coś nie tak.
Były i są w dalszym ciągu, bo mama się nigdy nie zmieniła, kłamstwa błahe.
Np. dziś starszy wnuk mojej mamy obudził mojego syna. Wiedział że śpi i celowo zaczął się głośno zachowywać, jest strasznie zazdrosny o babcię co niestety odbija się na moim synku.
Moja mama zaczęła mi wmawiać, że to nie starszy obudził mojego synka a pies.
Pies był cicho, nawet nie zaszczekał. Moja matka jednak szła w zaparte gotowa się ze mną pokłócić.
We mnie za każdym razem w takiej sytuacji wszystko się gotuje. Aż kipi. Ale wiem, że nie mam się co kłócić bo nie wygram.
Takich kłamstw i kłamstewek jest w ciągu dnia kilka, czasem kilkanaście. Zależy od sytuacji i napięcia, które ta sytuacja wywołuje. Prawda jest tak sprytnie zniekształcana, że w efekcie wychodzi że żadnego problemu nie ma i nie było, a to JA jestem osobą PROBLEMOWĄ, która się czepia.

Mój związek też opierał się na kłamstwie. Nauczona tego, że JA nigdy nie mam racji, że zawsze się mylę, że jestem osobą problemową, że się czepiam bo już taka jestem przestałam zauważać rzeczy oczywiste.
Na początku naszego związku, kiedy przyszły (wtedy) mąż zabrał mnie na dyskotekę żeby potem zostawić, bo przyszli jego koledzy i miał kumpli do kieliszka, postawiłam się. Zrobiłam mu awanturę która zakończyła się słowem KONIEC. Koniec związku.
Szłam do domu wkurzona. Z każdym krokiem jednak miękłam. Idąc, słyszałam w mojej głowie natrętny głos "To Twoja wina!!!", "To Ty zrobiłaś problem z niczego", "On ma prawo mieć kolegów, a Ty zachowałaś się jak furiatka!", "Powinnaś wrócić i wszystko NAPRAWIĆ". Wróciłam, zrobiłam z siebie kompletną kretynkę, ze łzami w oczach przeprosiłam i gdzieś w kącie czekałam, aż mąż będzie miał dosyć i odprowadzę go bezpiecznie do domu.
Więcej się nie stawiałam bo wiedziałam, jak to się skończy.
Tak wyglądało moje małżeństwo. Udawałam, że nie wiem o kolejnej kochance. Czekałam, kiedy NOWA się mu znudzi i  wróci do mnie jak gdyby nigdy nic.
Zarabialiśmy całkiem nieźle, ja nigdy nie piłam, nie paliłam, ubierałam się w lumpeksach ale kasy nigdy nie było. Wierzyłam, że kasy nie ma, bo jestem kiepską gospodynią. Że nie potrafię oszczędzać. Że samochód się ciągle psuje i mąż stale musi brać na mechanika (który był jego kolegą i którego szykowanie nigdy nie przynosiło żadnych efektów).
Życie w kłamstwie ma swoją cenę. Zachorowałam na stawy. Prawdopodobnie to immunologia, choć do tej pory w badaniach nic nie wyszło. Czekam jeszcze na wizytę u specjalisty i liczę na badania w kierunku tocznia i hashimoto. Moja niepłodność nie wzięła się z niczego. Wszystko ma swoją przyczynę.

Kilka tygodniu temu nawarstwiły się problemy. Dałam się wciągnąć w manipulacje męża, nie potrafiłam się odciąć od kłamstw i matactw matki, na dodatku musiałam zakończyć znajomość z moim przyjacielem, bo zaczęłam zauważać, że z mojej strony idzie to w złym kierunku.
Moje stawy dały o sobie znać. Połamało mnie. Z łóżka wstawałam z płaczem. A trzeba było się opiekować  dzieckiem. Tragedia. Później dostałam gorączki która trwała dwa dni. Byłam strasznie słaba. Każdy wysiłek wywoływał siódme poty. Było mi gorąco i zimno na przemian.
Potem pojechałam na terapię i wszystko zrozumiałam.
Że to nie we mnie jest problem. Pani terapeutka wytłumaczyła mi, że powinnam znaleźć oparcie w sobie bo jestem inteligentną, pełną ciepła i wrażliwości kobietą. Że ze mną wszystko jest ok.
I teraz taka ciekawostka.... MOJE STAWY PRZESTAŁY MNIE BOLEĆ!!!
Żeby nie było kolorowo. Życie w prawdzie wcale nie jest łatwe. Trzeba odważyć się powiedzieć prawdę. Często wsadzić szpilę, świadomie zasiać niepokój, wywołać burzę. Trzeba liczyć się z tym, że będziemy niezrozumiani, posądzeni o złe zamiary np skłócenie rodziny. Trzeba się liczyć z tym, że będziemy czarną owcą w rodzinie.
Ale będziemy żyli w zgodzie z prawdą, w zgodzie ze samym sobą. A to jest najważniejsze.
A WY?
Czy zdarza wam się zniekształcać prawdę?
Jesteście gotowi przyznać się do tego sami przed sobą? 




piątek, 25 września 2015

Jestem.

Długo mnie nie było. Walczyłam. Nie wiedziałam, czy dam radę. Dalej nie wiem, ale czuję się troszkę pewniej.
Moja terapia w pewnym momencie stanęła w martwym punkcie. Gadałyśmy z terapeutką o dupie Maryni. Dopiero lektura książki "Miłość to wybór - o terapii współuzależnień" przełamała impas.
To nie było radosne przebudzenie a raczej skok na główkę w przepaść. Cholernie ciężko mi się przedziera przez tę lekturę. Podobno mam podsumować wszystkie swoje związki i poszukać wspólnego mianownika.
Więc jakie były? Szczeniackie. Za każdym razem nieszczęśliwe. Nigdy nie czułam się kochana....
Taaaak, wiem już o co chodzi z tym kochaniem. Szukałam tej miłości nie tam gdzie trzeba plus powielałam schemat z domu mając nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Że jeśli będę się wystarczająco starała, ktoś w końcu pokocha mnie naprawdę. Poświęci mi swój czas, siebie. Wypełni pustkę we mnie.

No i obsesja przytulania. Jeśli facet dobrze przytulał, zakochiwałam się z miejsca. Od razu na zabój. Na AMEN. Do szaleństwa.
Cofając się do dzieciństwa nie pamiętam, bym była kiedykolwiek przytulana.
Cholera, zacięłam się. Chyba muszę głębiej nad tym pomyśleć. Coś tu nie gra. Coś z tym przytulaniem. Dziś rozmawiając z mamą powiedziałam, że babcia jest bardzo ważną osobą w życiu każdego dziecka. Bo kiedy rodzice nie mają czasu, lub zwyczajnie nie potrafią odnaleźć się w takiej sytuacji to babcia jest osobą, która przytuli, ukołysze, zawsze ma czas i zrozumienie. Ja miałam i nie miałam dziadków. Oni byli, nawet niedaleko. Ale jako praktycznie obce osoby. Po prostu rodzina, którą się raz w tygodniu grzecznościowo odwiedzało.
Mama zgodziła się ze mną, że dziadków nie było w naszym życiu. Ale ONA nas przytulała!!! Kiedy tylko miała czas, to nas przytulała. Tylko cholera, czemu ja tego nie pamiętam?
Do przemyślenia....

piątek, 17 lipca 2015

Żal

Na ostatnim spotkaniu Pani terapeutka zaproponowała mi założyć dzienniczek uczuć.
W formie papierowej jeszcze nic takiego nie założyłam (muszę zakupić ładny notesik) ale zacznę już tu, na blogu.
W tym tygodniu dominującym uczuciem jest żal.
Żal mi mojej ciąży. To miał być piękny okres w moim życiu. W końcu tak wyczekany.
Jednak tylko ja w tym uczestniczyłam. Nikt nie głaskał mnie po brzuchu, nikt nie spełniał zachcianek, nikt nie przytulał. Miało być inaczej a było jak zawsze. Wiecznie sama.
Sama po zakupy, sama w łóżku, sama do lekarza no i w końcu sama na porodówce.
Tu też ogromny żal. Bo mogę sobie jedynie wyobrażać jak to jest, kiedy najbliższa osoba trzyma za rękę czekając na cud narodzin.
Ze mną nikogo nie było. Bałam się strasznie. W efekcie zatrzymała się akcja porodowa i trzeba było robić cięcie.
W szpitalu leżeliśmy z synkiem 7 dni. Były komplikacje. Problemy z krzepnięciem, porobiły mi się straszne sińce. Oprócz tego potworne bóle głowy.
Mały prawie wcale nie spał bo był głodny. Był głodny, bo nie miałam mleka. Dopiero w 5 dobie coś się ruszyło. Zero pomocy, wsparcia. Znowu sama.
Wróciliśmy z synkiem do domu. Zaszyliśmy się w sypialni i pozostaliśmy w niej sami praktycznie przez 3 miesiące. Mąż w drugim pokoju. Oglądał syna raz - dwa razy dziennie. Mnie wcale.
Widziałam obrzydzenie w jego oczach, gdy ściągałam mleko laktatorem. Płakałam. Dużo wtedy płakałam.
Poniżenie. Kiedy wyczerpana i skołowana chodziłam za nim z prośbą o uwagę, pomoc, przytulenie. Niczego takiego się nie doczekałam.
Bezsilność.
Mój syn jest dzieckiem upragnionym, wyczekanym. Jest cudem. Jednak pierwsze trzy miesiące jego życia były dla mnie horrorem. Cholernie mi przykro z tego powodu. Czuję, że straciłam ten okres. Straciłam pierwsze trzy miesiące życia własnego dziecka.
Żal mi, gdy widzę pełne rodziny. Mamę, tatę i dzieci. Mój syn praktycznie nie ma taty. Mąż odwiedza go (po moich prośbach, zaproszeniach) raz w tygodniu. Nie ma więzi. Nie umie się nim zająć. Nie potrafi przytulić.
Przykro mi. Żal mi synka. Bardzo.




Polecam

Ciekawy artykuł. Ja znalazłam w każdej z tych kobiet cząstkę (a nawet sporą część) siebie.
KLIK

Początek

Założyłam tego bloga z myślą o kobietach i mężczyznach podobnych do mnie. O ludziach współuzależnionych. Nie musimy być sami. Wokół nas są ludzie tak samo samotni, zagubieni, złamani.

Jestem Karolina, mam 33 lata i od 10 lat jestem żoną alkoholika.
W tym roku nastąpił przełom w moim życiu. Po latach walki na świat przyszło moje upragnione dziecko. Nasz syn. W tym samym czasie mój mąż znalazł sobie kochankę i całkowicie się odsunął od nas.
Gdy powiedział mi o niej mój świat się zawalił. 
Potem nastąpił szereg różnych wydarzeń, które popchnęły mnie do wyprowadzenia się z domu.
Obecnie mieszkam z synkiem u rodziców i chodzę na terapię.

Nie mogę powiedzieć na chwilę obecną, że się oderwałam. Jest ciężko. Mimo, że nie mieszkamy razem On w dalszym ciągu ma na mnie duży wpływ. Jednak walczę. Sama ze sobą.

Jeśli jesteś żoną, mężem, dzieckiem, rodzicem, kochanką lub kochankiem osoby uzależnionej od alkoholu lub innej substancji uzależniającej zostań tu ze mną. Napisz chociaż jedno słowo pod postem. Uwierz mi, razem będzie nam łatwiej.